Historia Łeby
  Dwudziestolecie międzywojenne - cz. II
 





Dwudziestolecie międzywojene - cz. II



Administracja miejska 

 

   Łeba od czasu lokacji w 1357 roku musiała posiadać administrację miejską. Między innymi po to, żeby móc rzetelnie ściągać podatki na rzecz aktualnych zwierzchników oraz sprawować porządek i sądy. W pierwszych latach istnienia miasta, kiedy głową administracji był sołtys można przypuszczać, iż w Łebie nie było budynku magistratu. Konieczne czynności urzędowe wymagające stołu i krzeseł, mogły być załatwiane w domu sołtysa. Wydaje się logiczne, że również w późniejszych wiekach przy kilku setkach mieszkańców, miasto nie posiadało ratusza. Zwyczajnie nie było takiej potrzeby. Dopiero pod koniec XVIII w. Łeba osiągnęła stan 500 mieszkańców.

     Odnośnie tego zagadnienia nie mam jednak pewności, bo jedni autorzy podają, że Łeba od samego początku posiadała budynek magistratu, natomiast inni są odmiennego zdania. Prawdę mówiąc w dawnych czasach aspiracją każdego, nawet najmniejszego miasteczka było posiadanie ratusza, aby w ten sposób wyrazić swój status municypalny.

   Dawniej burmistrzowie małych miast często wykonywali swoją normalną pracę zawodową i tylko dorywczo zajmowali się sprawami miasta. Za przykład niech nam posłuży Niklas Laars, będący w latach 1688-1713 (z przerwami) włodarzem Łeby. Z zawodu był on cyrulikiem i temu głównie poświęcał swój czas. Wówczas burmistrzowie nie mieli na głowach większości współczesnych zagadnień i problemów, dlatego zakres ich obowiązków był niezbyt obszerny. Do tego jeszcze nieznana była dzisiejsza machina biurokratyczna i zasady kontroli. 

   Obecne dziedziny jak ochrona środowiska, ewidencja ludności, urząd stanu cywilnego, gospodarka komunalna, komunikacja, szkolnictwo, przetargi publiczne, sprawozdawczość i statystyka, transport, wodociągi i kanalizacja oraz wiele innych były przed wiekami nieznane, albo nie wchodziły w kompetencje magistratu. 

   Do ich obowiązków należało wówczas ściąganie podatków, pobieranie opłat targowiskowych, wydawanie zezwoleń na handel i rzemiosło, ściganie i sądzenie opryszków, rozstrzyganie sporów, nadzór nad lasami miejskimi, ustanawianie burmistrza powietrznego i straży w czasie epidemii, dbanie o majątek miasta i drogi publiczne, prewencja pożarowa itp...

  W XVI i XVII wieku jest wymienianych dwóch, równolegle urzędujących burmistrzów w mieście. Jeden z nich zajmował się wyłącznie sprawami porządku publicznego, a najwięcej pracy miał pewnie przy pilnowaniu miejskiego lasu w rejonie obecnego Stilo, który w tamtych czasach był rozkradany na potęgę. Ma się rozumieć organem nadzorczym i prawodawczym w mieście, była rada miejska. 

   Na skutek reformy administracyjnej, w latach 1815-20 dokonano podziału Prus na prowincje, rejencje, powiaty oraz gminy miejskie i wiejskie. Pełna struktura administracyjna, do której należała Łeba wyglądała następująco: Państwo Prusy, prowincja Pomorze, rejencja Koszalin, powiat Lębork, Gmina Miejska Łeba. 

   Powiat lęborski jako samodzielną jednostkę utworzono 1 stycznia 1846 roku, gdyż do tego czasu był połączony z ziemią bytowską i nosił nazwę powiat bytowsko-lęborski. Owocem reformy administracyjnej było wybudowanie przy obecnej ulicy Kościuszki 95 magistratu, który zachował się do dziś i współcześnie pełni funkcje mieszkalne. Niestety nie udało się precyzyjnie ustalić, w którym roku został wzniesiony. 

    Popatrzmy, jak w różnych okresach wyglądała obsada magistratu i liczebność Rady Miejskiej w Łebie.  Od 1773 roku podstawą prawną określającą struktury kadrowe magistratów, były przepisy o ustrojach miast, zawarte w Pruskim Prawie Krajowym. Przy okazji chciałbym przypomnieć, że aż do roku 1849 w ramach urzędu burmistrza i rady, w Łebie funkcjonowało sądownictwo miejskie.

1357-73 - sołtys, Obmann (przew. rady) i rada miejska 

1477
- burmistrz i 4-osobowa rada miejska

1483 - Martin Klinkebeil - pierwszy znany z nazwiska burmistrz Łeby. Rodzina Klinkebeil mieszkała w Łebie do 1946 roku.

1587 - skutkiem zarządzenia ówcześnie panującego księcia pomorskiego Johanna Friedricha, miastu narzucono dwóch nowych rajców i powołano dodatkowego burmistrza. Wydarzenie to jest określane w historii jako samowola łebska.

XVI i XVII wiek - dwóch burmistrzów i 8-osobowa rada miejska. Jeden z burmistrzów zajmował się czynnościami policyjnymi.

1795 - burmistrz, podkomorzy (skarbnik), pisarz (sekretarz), 2 senatorów i rada miasta

1809
- burmistrz, podkomorzy i 4-osobowe kolegium doradcze (nieodpłatnie). rada miejska liczyła 24 rajców i 8 zastępców.

1834 - burmistrz, pisarz, skarbnik, 4-osobowe kolegium doradcze (nieodpłatnie) i 10-osobowa rada miejska.

1857
- burmistrz - Sassenhagen
- pisarz i skarbnik - Moldenhauer
- policjant miejski - Poltrock
- kolegium doradcze (nieodpłatnie) - Blasendorf, Dreyer, Mampe i Krohn
- Rada Miasta składała się z przewodniczącego Mampe, protokolanta Gaedtke i 10 członków.


1885 - burmistrz, pisarz, skarbnik i 4-osobowe kolegium doradcze (nieodpłatnie). Rada miejska liczyła 12 rajców.

   Każdy magistrat musi posiadać pieniądze na prowadzenie spraw miasta, wynagrodzenie urzędników, rozwój, inwestycje i wiele innych dziedzin, zwane budżetem miejskim (gminnym). Tak było przed wiekami, tak jest i teraz. Poniżej przedstawiam porównanie budżetów gminy Łeba z lat 1911 i 2004. W 1911 roku wpływy zaplanowano na 66 227, a wydano 51 835 marek. 

   Widzimy tu sporą nadwyżkę budżetową, spowodowaną ostrym kursem oszczędnościowym, w związku z inwestycjami drogowymi w następnym rok. Według Bundesbanku siła nabywcza ówczesnych pieniędzy, była 11,6 raza większa, niż obecnego euro (2006). Daje nam to po stronie wydatków 601 286 euro. Mnożąc te pieniądze po kursie 4 złote za euro, otrzymamy 2 405 144 złotych.

Wydatki z budżetu Łeby w 1911 r. -   2 405 144 złotych *.

Wydatki z budżetu Łeby w 2004 r. - 14 259 874 złotych **.


Wydatki na głowę mieszkańca:

Rok 1911 - 1202 zł.

Rok 2004 - 3752 zł.

   Powyższe zestawienie pokazuje czarno na białym, że wydatki miasta w 2004 roku, były blisko 6 razy większe niż w 1911 roku (na głowę mieszkańca nieco ponad 3 razy), przy uwzględnieniu jednakowej siły nabywczej pieniądza. Oczywiście każde czasy rodzą inne potrzeby i tym samym inne wydatki. Deficyt budżetowy czy zadłużenie Łeby nie jest czymś nowym, co mogłoby wpędzić w kompleksy obecne władze. Zadłużenie na dzień 31 grudnia 1912 roku wynosiło 19 230 marek, co odpowiada 892 272 obecnych złotych, a miało związek z brukowaniem ul. Kościuszki.
____________
*) Johanek und Post "Deutsches Städtebuch" - Münster 2003
**) Dane według Głównego Urzędu Statystycznego



  

Piękna i rzadka widokówka z lat 20/30. przedstawiająca magistrat w Łebie przy obecnej ul. Kościuszki 95. Duży napis nad drzwiami wejściowymi informuje, że tu mieści się ratusz.

    Odnośnie obsady magistratu i jego pracy, dysponuję w miarę pełnymi danymi od 1930 roku, dlatego temu okresowi poświęcę większą uwagę. Do tego czasu cały urząd gnieździł się w dwóch pomieszczeniach, gdyż reszta budynku była przeznaczona na mieszkanie służbowe burmistrza. Wszyscy urzędnicy pracowali w jednym dużym pomieszczeniu i tam przyjmowali interesantów, natomiast burmistrz zajmował niewielki pokoik, w którym urzędował samodzielnie. W skład kadry urzędniczej wchodzili:

  • burmistrz – Ernst Horn (w latach 1916-33)

  • skarbnik miejski – Paul Elendt

  • sekretarz magistratu – Otto Bublitz

  • policjanci miejscy – Buchholtz i Hieronymus Masurek

W tym budynku przy ul. Kościuszki 95 do połowy lat 40. mieścił się magistrat. W latach 1920-45 jego kierownikiem, czyli pierwszym po burmistrzu, był Paul Elendt. Po II wojnie św. fronton budynku uległ przebudowie. W jednej jego części znajdował się urząd, w pozosłałej mieszkanie służbowe burmistrza, a od 1933 roku biura. Przez wiele przedwojennych dziesięcioleci tradycyjnym kolorem elewacji budynku, był kolor biały.

Foto: Jacek Łakis

   W omawianym czasie, aż do zakończenia II wojny, policja w Łebie urzędowała w budynku magistratu, co musiało być bardzo niewygodne dla wszystkich, z zatrzymanymi włącznie. Miasto było podzielone na dwa rewiry policyjne. Pierwszy z nich znajdował się na wschód od głównej ulicy, a nadzór nad nim sprawował sierżant policji Buchholtz. Rewir drugi leżał na zachód od głównej ulicy, z sierżantem policji Masurkiem jako rewirowym.


Odcisk pieczęci policji w Łebie, pochodzący z dokumentu wystawionego w 1915 r.

   Nad przestrzeganiem porządku publicznego poza miastem, lecz na terenie należącym do gminy Łeba i gmin sąsiednich czuwał konny żandarm, sierżant żandarmerii Fritz Lengning.  W roku 1938 w skład jego rejonu wchodziło: Stilo latarnia, Stilo wieś i tamtejsze lasy będące własnością miasta oraz Kopalino, Żarnowska, Nowęcin, Przybrzeże, Steknica, Lucin, Rąbka i Łącka Góra. Z uwagi na kilkumiesięczny wakat na posterunku żandarmerii w Sasinie, miejscowy żandarm obsługiwał przez ten czas dodatkowo Sasino, Ulinię, Bargędzino, Biebrowo i kilka innych miejscowości.

   Leżący za rogatkami miasta Nowęcin administracyjnie nie należał do Łeby, tylko był samodzielną jednostką. W jej skład wchodziły następujące wsie i majątki: Nowęcin, Bargędzino, Sarbsk i Ulinia. Również w Nowęcinie był urząd stanu cywilnego dla wymienionych miejscowości, który jak to było wówczas w zwyczaju, był prowadzony przez burmistrza (obecnie powiedzielibyśmy wójta). 

   Na przykładzie Nowęcina chciałbym przedstawić ówcześnie obowiązującą strukturę gmin wiejskich. Otóż każda wieś miała status gminy wiejskiej (Landgemeinde), z wyjątkiem majątków lub folwarków, które same w sobie tworzyły osadę i nie posiadały na swoim terenie innych podmiotów gospodarczych. Innymi słowy mówiąc, były to gminy jedno wsiowe. Na czele każdej z nich stał burmistrz (Bürgemeister), który zazwyczaj jednoosobowo sprawował władzę. Oprócz niego, w każdej wsi spośród mieszkańców wybierano człowieka, sprawującego funkcję przedstawicielską. 

   Kilka wsi, czyli gmin, tworzyło obwód urzędowy (Amtsbezirk), który na ogół miał swoją siedzibę w największej z nich. Myślę, że właściwym określeniem dla takiego organizmu administracyjnego, będzie gmina zbiorcza. Taka właśnie gmina zbiorcza znajdowała się w Nowęcinie, gdzie mieszkańcy przynależnych wsi załatwiali sprawy urzędowe, wykraczające poza kompetencje ich miejscowych burmistrzów.

   Innymi miejscowościami w pobliżu, gdzie mieściły się siedziby gmin zbiorczych, były: Cecenowo, Charbrowo, Łebień, Roszczyce, Sasino, Wicko i Wrzeście. Na przykład do urzędu we Wrześciu należały: Łebieniec, Szczenurze i Wrześcienko. 

   Oprócz zatrudnionych etatowych urzędników, zazwyczaj w łebskim magistracie pobierał naukę zawodu urzędniczego jeden lub dwóch praktykantów. Od czasu do czasu przesiadywał też tam człowiek, zliczający długie kolumny cyfr, który parał się odczytywaniem wodomierzy i liczników zużycia prądu, bo tym też zajmowało się miasto. Należności za wodę i energię mieszkańcy wpłacali do kasy miejskiej.

   Dla posłańca nazwiskiem Fuhrmann miejsca już nie było i musiał zadowolić się krzesłem pod ścianą. O ciasnocie najwymowniej świadczy fakt, że umówione spotkania burmistrza z obywatelami (raz w miesiącu) odbywały się w jednej z restauracji w mieście, żeby tłum oczekujących interesantów nie paraliżował pracy urzędu. W języku potocznym mieszkańcy nazywali magistrat po prostu biurem. Było to na tyle popularne określenie, że słowa magistrat używano tylko w obiegu oficjalnym.

   W 1933 roku nowym burmistrzem został Armin Zimmermann (do 5 marca 1937 r.), który nie skorzystał z opuszczonego przez poprzednika mieszkania służbowego i przeznaczył je na biura. Dzięki temu warunki pracy w magistracie znacznie się polepszyły, bo kasa miejska, policja i kancelaria uzyskały osobne pomieszczenia. W budynku magistratu mogła też pracować administracja kąpieliska, która zajmowała się m.in. pośrednictwem w wynajmie kwater. 

   Nowy burmistrz Zimmermann był człowiekiem, który dobrze rozumiał siłę reklamy w popularyzacji walorów wypoczynkowych Łeby. Na jego polecenie zadaniem jednego z praktykantów było przygotowywanie do wysyłki prospektów reklamowych z dołączonym małym woreczkiem z piaskiem morskim, które rozsyłano po całych Niemczech. W tamtych czasach była to dość skuteczna forma promocji.

   W miarę upływu czasu następowały zmiany personalne. Sekretarza magistratu Bublitza, który w połowie lat 30. przeszedł na emeryturę zastąpił Horst Poguntke, a w 1937 roku kolejnym burmistrzem został Paul Jeske. W roku 1938 nowym policjantem w miejsce Buchholtza został wachmeister Runge. Jako ciekawostkę podam, że mieszkał on w domu przy obecnej ulicy Obr. Westerplatte 15. Burmistrz Jeske sprawował swoją funkcję do czasu wcielenia go do Wehrmachtu w 1943 roku. Jego następcą, który w przeddzień wkroczenia Rosjan do Łeby oddalił się z kasą miejską w nieznanym kierunku, był burmistrz Post. 

   Wracając jeszcze do Paula Jeske (1906-1982) chciałbym dodać, że powojenna historia rzuciła jego i jego rodzinę do landu Schleswig-Holstein. Tam kontynuował on karierę urzędniczą, a w latach 1953-71 był szanowanym i do dzisiaj wspominanym burmistrzem, obecnie ośmiotysięcznego miasteczka Kellinghusen.

   Nieuczciwość urzędników państwowych nie jest przypadłością czasów nam współczesnych, kiedy media co rusz informują o kolejnym przypadku korupcji, ustawionego przetargu, czy zaboru mienia. Na początku XX wieku burmistrz Otto Scherler, w skutek własnej nieuczciwości trafił na rok i 6 miesięcy za kratki. Jest to jedyny znany mi przypadek, kiedy burmistrz Łeby został skazany w związku z pełniłem swojej funkcji na bezwzględną odsiadkę. 

   Sprawa miała swój początek latem 1914 roku, krótko przed wybuchem I wojny światowej. Wówczas magistrat przeprowadzał dużą akcję zbierania pieniędzy z przeznaczeniem ich na Czerwony Krzyż. Odpowiedzialnym za jej przebieg i przekazanie pieniędzy do starostwa, był burmistrz. 

   Akcja przyniosła 800 marek w gotówce, czyli tyle, ile wówczas zarabiał robotnik w ciągu niespełna roku. Niestety, tylko część tych pieniędzy trafiła do powiatu. Po zakończeniu zbiórki i podliczeniu wpływów ze wszystkich gmin, postanowiono upublicznić jej rezultaty w prasie i biuletynie starostwa. Mieszkańcy Łeby zrobili wielkie oczy, gdy przy nazwie swojego miasta zobaczyli sumę 200, a nie 800 marek. 

   Początkowo chciano wyjaśnić tę sprawę, dopatrując się po prostu błędu. Niestety, po sprawdzeniu okazało się, że burmistrz Łeby faktycznie wpłacił tylko 200 marek. Co się stało z resztą pieniędzy? Ni mniej, ni więcej, tylko włodarz miasta zwyczajnie je sobie przywłaszczył. Tak przynajmniej wynika z sentencji wyroku, który wiosną 1916 roku obwieścił burmistrzowi Scherlerowi odsiadkę. 

   Inną niedomogą Scherlera, oprócz kulejącej uczciwości, była jego choroba alkoholowa, która w okresie kadencji przybrała chroniczną i widoczną postać. Mieszkańcy widywali go przeważnie w drodze do lub z knajpy, gdzie przesiadywał częściej niż w magistracie. W relacjach z tamtego okresu czytamy, że już z rana czuć było od niego alkohol i jak zbawienia wyczekiwał otwarcia najbliższej knajpy, żeby zaspokoić swoje uzależnienie.

    Burmistrz Scherler nie był łebianinem. Zanim objął on stanowisko w Łebie, pełnił funkcję sekretarza miejskiego w miasteczku Luckau, w Brandenburgii. Najwyraźniej po odsiedzeniu wyroku (lub jeszcze przed) wyprowadził się z Łeby, gdyż po roku 1916 przestał figurować w księgach adresowych powiatu.

 Niemieccy burmistrzowie Łeby w XX w.

1898 - 1910

Paul Gaedtke

1911

Manohr

1911

Paul Brinkmann

1911 - 1915

Otto Scherler

1916 - 1933

Ernst Horn

1934 - 1937

Armin Zimmermann

1937 - 1943

Paul Jeske

1943 - 1945

Post

Marzec-Sierpień
1945

Richard Knoop
  Wilhelm Wegener
Franz Klingbeil





Luty 2011 r. Urząd Miejski w Łebie przy ul. Kościuszki 90. Budynek ten w latach 1868-1937 był siedzibą łebskich pastorów i biurem parafii ewangelickiej. Po zakończeniu II wojny św. obiekt adaptowano na potrzeby Zarządu Miasta i w późniejszych latach rozbudowano.
                                                                                                                              Foto: Jarosław Gburczyk




Straż pożarna
   

   Rok 1926 jest słusznie uznawany za datę powstania Ochotniczej Straży Pożarnej w Łebie. Faktycznie początki zorganizowanej, statutowej i umundurowanej formacji sięgają 2 marca 1911 roku. Nie była to jednak straż ochotnicza, tylko strażaków do służby powoływano administracyjnie. Normalnie pełnili oni swoje obowiązki zawodowe i w czasie alarmu lub ćwiczeń musieli się stawić do dyspozycji. 

   We wcześniejszych stuleciach różnie radzono sobie ze zdławieniem czerwonego kura. Najczęściej  mieszkańcy zbiegali się na miejsce pożaru i wiadrami usiłowali go ugasić. Kilka masowych pożarów świadczy, że nie zawsze prowadzono to skutecznie. 

   Oczywiście czynnikiem sprzyjającym rozprzestrzenianiu się ognia była drewniana zabudowa z dachami krytymi słomą. Wody lanej z wiadra nie można było posłać ani daleko, ani wysoko, dlatego domy wypalały się najczęściej od środka. Obywatele byli zobowiązani posiadać skórzane wiadra i bosaki. Przy każdej publicznej pompie i studni, a było ich niewiele, znajdowały się specjalne,  zawsze napełnione zbiorniki.

   Posiadały one płozy i dzięki temu można je było przemieszczać na miejsce pożaru. Gaszenie odbywało się metodą ,,łańcuszkową” i wiadra podawano sobie z rąk do rąk. Nie był to szczególnie efektywny sposób, niemniej jednak powszechnie stosowany. Do zrywania pokrycia dachowego używano bosaków, zwłaszcza, kiedy były zagrożone sąsiednie budynki.  

   Znaczny postęp w ochronie ppoż. nastąpił po roku 1864, kiedy miasto zakupiło sikawkę. Do współpracy z tym starszym bratem wozu strażackiego dokupiono duży zbiornik na wodę, który posiadał płozy. Tu już jeden konik nie wystarczył, dlatego w zaprzęgu zawsze pracowała para silnych i wytrzymałych kaltblutów. 

   Nie bez znaczenia dla prewencji pożarowej należy postrzegać wprowadzenie obowiązku czyszczenia przewodów dymnych przez wykwalifikowanego kominiarza. Dosyć późno sympatyczny pan z drabinką i w cylindrze na głowie wziął w opiekę miejscowe kominy, bo dopiero w styczniu 1887 roku. Regulacje prawne dotyczące jego służby zapisano w statucie miejskim, a władze policyjne wydały zarządzenia wykonawcze.

   Z
awierały one precyzyjny zakres usług i sankcje karne dla obywateli za niewpuszczenie kominiarza na dach. Czyszczenie przeprowadzano dwa razy w roku, za co właściciele domów byli zobowiązani zapłacić. Wprowadzono również zakaz stawiania drewnianych domów w mieście. Wszystkie te czynniki spowodowały, że od połowy XIX wieku w mieście nie notowano już masowych pożarów.     

   Wróćmy do naszych dzielnych strażaków. W okresie pierwszej wojny niemalże wszyscy druhowie zostali powołani do wojska i nastąpiło załamanie struktury organizacyjnej. Pożary oczywiście gaszono dalej, lecz czynili to pozostali w Łebie starsi wiekiem strażacy, mający do pomocy  przypadkowych i niewyszkolonych ludzi. Jak wyglądała sytuacja straży pożarnej w 1920 roku w Łebie, najlepiej oddadzą fragmenty relacji Ehrenfriedy Jax, która spisała wspomnienia swojego ojca strażaka:

,,Chodzi o obowiązkową służbę w straży pożarnej, którą pełnili wyznaczeni obywatele. Remiza, miejsce zbiórek oraz dzwon pożarowy i syrena znajdowały się na podwórzu szkolnym. Do dyspozycji stały dwa beczkowozy z pompami, pompa ręczna na wozie konnym, szlauchy i wyposażenie: długa drabina, siekiery, piły, bosaki i inne narzędzia. Poza tym były trzy zbiorniki, ładowane na wozy konne.

  
W czasie alarmu dwóch ludzi biło na alarm w dzwon umieszczony na dachu szkoły (Kościuszki 92). Pochodził on z pewnego rozbitego dużego statku, na którym służył jako dzwon mgłowy. W razie alarmu w nocy, stróż Reiske pędził po ulicach miasta i wszczynał alarm rogiem sygnałowym (w czasie wojny na dachu szkoły dzwonu już nie było, tylko tzw. syrena tubowa - dop. autora).

   Każdy strażak wiedział co ma robić. Właściciele koni zaprzęgali je do wozów i ładowali zbiorniki na wodę. Następnie jechali do Strugi Młyńskiej /rzeka Chełst/, a potem na miejsce pożaru. Przy strudze czekali już inni ludzie i wiadrami napełniali zbiorniki. 

Premie ustalono w następującej wysokości:


- kto pierwszy dojechał na miejsce pożaru ze swoją sikawką, otrzymywał 20 marek,

- kto pierwszy dostarczył wodę na miejsce pożaru, otrzymywał 10 marek.


   Pieniądze były wypłacane z kasy miejskiej. W ramach pomocy sąsiedzkiej, przy pożarach pomagali ze swoim sprzętem strażacy z  Żarnowskiej, Nowęcina i Łebieńca. Czasy obowiązkowej służby w straży pożarnej odeszły w zapomnienie. Powołano do życia Ochotniczą Straż Pożarną (w 1926 roku - dop. autora). W latach trzydziestych zainstalowano w Łebie wodociąg, ale to nie wystarczało, bo obejmował on tylko jedną stronę głównej ulicy. (Na całej długości ul. Kościuszki zainstalowano 5 hydrantów - dop. autora.). 

   W tym czasie miasto otrzymało motopompę. Siodlarz Reinhard Rademske przeszedł szkolenie jako maszynista i przejął odpowiedzialność za stację wodociągów i motopompę. Prowadził je aż do załamania w 1945 roku”.*)
____________
*) BdL-Buergerbrief 44


Członkowie Ochotniczej Straży Pożarnej w Łebie na fotografii z połowy lat 30. W drugim rzędzie siedzi przystrojony medalami ogniomistrz (komendant) Konrad Möller. Jego następcą był siedzący drugi od lewej - Paul Elendt.
                                                                                                                                               (arch: Willi Börke)


  

Dawny wyjazd straży pożarnej przy ul. Kościuszki 90. W głębi znajdowała się nieistniejąca już remiza. Stan z 2006 r.

Foto: Karol Trylewicz

     Patrząc z dzisiejszej perspektywy, remiza znajdowała się na zapleczu obecnego Urzędu Miasta i posiadała dwa wyjazdy. Jeden na główną ulicę, a drugi od tyłu na obecną ulicę Powstańców Warszawy. W tamtym czasie węże pożarnicze wykonywano z włókien naturalnych i trzeba  je było po każdym użyciu suszyć, aby nie zgniły. Do tego służyła specjalna wieża nad remizą, gdzie musiały przez kilka dni schnąć.

   Po sformowaniu w 1926 r. OSP jej ogniomistrzem został ponownie wspomniany już miejscowy hotelarz i restaurator,
Konrad Möller (1866-1953), który w życiu prywatnym był teściem artysty malarza, Maksa Pechsteina. Kolejnymi komendantami byli Paul Elendt i jako ostatni Reinhard Rademske. Funkcję ogniomistrza pełnił on równolegle ze stanowiskiem maszynisty motopompy i piastował ją do 1945 roku.


 


 
 
 
Szkoła szybowcowa
 


    Pod koniec lat 20. zrodziła się myśl uprawiania sportu szybowcowego na wydmach ruchomych, w rejonie Góry Łąckiej. Warunki terenowe w tej okolicy były wręcz wymarzone. Sama idea była jak gdyby przeciwwagą do wprowadzonego po I wojnie św. zakazu latania samolotami z silnikiem.

   Pierwsze próby odbyły się jesienią 1929 roku na konstrukcjach własnej roboty. Nie należały one do udanych. Trudno było wymagać od pionierów znajomości budowy latających machin. Nie zraziło to pomysłodawców, a w szczególności właściciela Domu Kuracyjnego, Maxa Nitschke, będącego ojcem chrzestnym całego przedsięwzięcia. 

   Już w następnym roku zlecił on wybudowanie u podnóża Góry Łąckiej drewnianego hangaru dla szybowców, w którym początkowo przechowywano wspomniane  nieszczęsne płatowce i jeden, zbudowany przez znanego szybownika Willi Otta. Hangar mierzył 15 x 20 metrów i został wykonany przez firmę Karla Kuglina - właściciela tartaku i zakładu ciesielskiego w Łebie. Z uwagi na wszędobylski piasek w hangarze nie było podłogi.

   Jeszcze w tym samym roku obok hangaru wybudowano barak mieszkalny dla adeptów latania. Z uwagi na ówczesny brak drogi dojazdowej do wydm, wszystkie materiały budowlane, wyposażenie, szybowce, zaopatrzenie i oczywiście ludzi, przewożono z pomocą dużej łodzi motorowej.

   Rejs z miasta do szkoły, po wodach jeziora Łebsko, trwał ok. godziny. Dopiero w 1934 roku utworzono na Mierzei Łebskiej polną drogę, która kończyła się ok. 1 km przed Szkołą. Ze względu na ruchome piaski, dalsza budowa była niemożliwa. Dawniej tamtędy biegła droga, jednak na skutek nieużywania częściowo zarosła ona lasem, a częściowo została przysypana przez lotne piaski.

   W XX wieku na Mierzei Łebskiej nie było już osad, których mieszkańcy potrzebowaliby drogi, a istniejąca kończyła się w Rąbce. Wieś Łącko, od której Góra Łącka przyjęła nazwę, przestała istnieć jeszcze w XIX w. Rybacy z pobliskiego Boleńca komunikowali się ze światem zewnętrznym wyłącznie za pomocą łodzi i rejsu przez jezioro.


   Kiedy wszystko było zapięte na ostatni  guzik, można było przystąpić do oficjalnego otwarcia szkoły. W dniu 31 sierpnia 1930 roku dokonał tego przewodniczący Niemieckiego Związku Lotniczego, Adolf Alexander Dominicus.
 

Napis na widokówce głosi: Pomorska Szkoła Szybowcowa - kąpielisko bałtyckie Łeba



Szybowce lądujące w terenie demontowano i takim oto transportem przywożono z powrotem do Łeby.




Fotografia z roku 1937, przedstawia kursantów Szkoły Szybowcowej w Łebie w trakcie śniadania.


  Od samego początku kursy szybowcowe cieszyły się dużym powodzeniem nie tylko w okolicy, ale w całych Niemczech. Z pewnością magnesem było niezwykłe położenie ,,lotniska”, jak również znakomita kadra instruktorska. Z całą pewnością profitował z tego Nitschke i jego Dom Kuracyjny, gdzie zatrzymywali się bardziej wymagający kursanci. Liczba szybowców ciągle wzrastała, a Willi Ott ustanowił rekord Pomorza w długości trwania lotu z wynikiem pięciu godzin.

   Wkrótce jedyny barak mieszkalny okazał się niewystarczający i urządzono jeszcze jedną kwaterę. W 1934 roku wybudowano trzeci barak. Równocześnie teren szkoły zelektryfikowano, a wytwarzaniem energii elektrycznej zajmował się 24-voltowy agregat prądotwórczy z silnikiem benzynowym. Wodę pitną czerpano z pompy ręcznej, która pełniła też funkcję polowej łaźni. Oprócz nauki pilotażu dla kursantów, prowadzono również zajęcia w grupie licencjonowanych już pilotów na zasadach zbliżonych do dzisiejszych aeroklubów.

   Kursanci odbywali szkolenie w 12-osobowych grupach. W okresie wakacji letnich prowadzono do 4 grup jednocześnie. Również dziewczęta zdobywały podniebne szlify, jednak stanowiły one zdecydowaną mniejszość. Kurs podstawowy trwał 2 tygodnie i kończył się 2-stopniowym egzaminem. Odpłatność za naukę pilotażu, zakwaterowanie i wyżywienie, którą ponosili kursanci nie była wygórowana, bowiem wynosiła 51 marek za 2 tygodnie (w roku 1930 suma ta odpowiadała 10-12 dniówkom robotnika wykwalifikowanego). Podział kosztów wyglądał następująco:

- szkolenie.......... 20,-
- utrzymanie....... 28,-
- pościel/pranie......0,75
- ubezpieczenie......2,25
____________________
razem                 51 marek


    Osoby, które nie były członkami Niemieckiego Związku Lotnictwa Sportowego - DLV, płaciły za szkolenie o 20 marek więcej. Niestety nie byłem w stanie ustalić czy Szkoła korzystała dodatkowo ze środków publicznych na prowadzenie zajęć

   Już po kilkudniowym szkoleniu kursanci przystępowali do egzaminu A, który polegał na starcie, 30-sekundowym utrzymaniu się w powietrzu i lądowaniu. Natomiast egzamin B, którym kończył się kurs, miał znacznie większy stopień trudności. Kandydaci na pilotów musieli 5-krotnie wystartować, każdorazowo odbyć minutowy lot po torze w kształcie litery S i wylądować u celu.
 
  Kolejne lata działalności szkoły szybowcowej pozwoliły na przywdzianie laurów zwycięzców dwóm znakomitym pilotom-instruktorom. Pierwszym był Hans Settgast, który utrzymywał się w powietrzu przez 17,5 godziny. Znawcy tematu zachodzili w głowę, skąd na tak niskim i ograniczonym terenie, tak znakomite warunki termiczne i silne prądy wnoszące? Kilka lat później, w 1937 roku, inny znakomity szybownik, Richard Manz, pobił dotychczasowy rekord Settgasta o równą godzinę.

   To już nie była prowincjonalna szkółka latania z początkowego okresu działalności, lecz poważna i prestiżowa szkoła z wybitnymi pilotami i znakomitymi osiągnięciami, znana w szerokim środowisku lotniczym nie tylko w Niemczech. 

    Wspomniałem o ograniczonym terenie. Otóż od strony północnej był Bałtyk, którego przestrzeń powietrzna nie nadawała się do dalekich lotów. Natomiast około 40 kilometrów na wschód od Góry Łąckiej znajdowała się granica z Polską i jej naruszenie, nawet w powietrzu, było zabronione.
 

 

W sierpniu 1933 roku, Hans Settgast ustanowił rekord Pomorza na szybowcu wyczynowym "Grunau Baby", wynikiem 17 godzin, 25 minut i 33 sekundy. Rozpiętość płatowca wynosiła 12,87 m, natomiast powierzchnia skrzydeł - 14m². Szybowiec bez pilota ważył 98 kg.  W latach 30. w Grunau (Jeżów Sudecki) wyprodukowano 80 maszyn tej wersji. Według szacunków w latach 1931-1945 w Niemczech i kilku innych krajach Europy wyprodukowano łącznie ponad 4 tys. szybowców "Grunau Baby" w wersji szkoleniowej i wyczynowej, z których każda posiadała kilka wariantów.

Zajęcia naziemne przy płatowcach. Od 1933 r. swastyka na ogonie szybowca była wyróżnikiem przynależności państwowej. W głębi barak mieszkalny.


 
 

"Pomorska Szkoła Szybowcowa w Łebie" - taki napis (po niemiecku) widniał nad wejściem do hangaru, w którym przechowywano szybowce. Na zdjęciu uczestnicy kursu w trakcie zajęć naziemnych.


    W zbiorach Kujawsko-Pomorskiej Biblioteki Cyfrowej znalazłem ciekawy dokument z 1931 roku, który jest ściśle związany ze Szkołą Szybowcową w Łebie. Otóż na pytanie rządu rejencji koszalińskiej, o możliwościach przeprowadzenia dużych manewrów wojskowych na wydmach ruchomych połączonych z ostrym strzelaniem, starosta lęborski odpisał:

  "W okresie przed (pierwszą) wojną św. na wydmach ruchomych w okolicach Łąckiej Góry odbywały się manewry wojskowe, połączone ze strzelaniem z ostrej amunicji. Obecnie, jak i w przyszłości, wszystkie takie ćwiczenia nie uzyskają naszej zgody, z uwagi na istnienie tam lądowiska i szkoły szybowcowej. Jeżeli mimo to ćwiczenia z ostrą amunicją znajdą tam miejsce, strzelać można będzie wyłącznie z lądu w kierunku otwartego morza". 

   W
okresie II wojny św. zaprzestano lotów szybowcowych na wydmach. Powodem było usytuowanie w pobliżu Łąckiej Góry Rakietowej Stacji Doświadczalnej i zamknięcie terenu dla postronnych na Mierzei Łebskiej oraz na lewym brzegu rzeki Łeby. Z drugiej strony pilotów-instruktorów wcielono do Luftwaffe i nie byłoby komu prowadzić zajęć. Poza tym w Rąbce stacjonowała jednostka Kriegsmarine, szkoląca rekrutów na swoje potrzeby i z całą pewnością wykorzystywała wydmy do ćwiczeń terenowych.
 
  W okresie powojennym uczestnicy kursów szybowcowych spotykali się w Niemczech Zachodnich na dorocznych ,,zjazdach absolwentów”. Posiadam informacje, że w roku 1991 w spotkaniu uczestniczyło 70 dawnych kursantów, a w 1995 już tylko 40. Czas upływa nieubłaganie i przerzedza szeregi sędziwych pionierów, przenosząc ich do krainy wiecznych lotów. Hans Settgast zmarł w 2004 roku, dożywając wieku 95 lat.

   Pamięć o Pomorskiej Szkole Szybowcowej w Łebie jest utrwalona w licznych publikacjach, zwłaszcza w jęz. niemieckim. Poza tym Niemieckie Muzeum Techniki w Berlinie prezentuje ekspozycję audiowizualną, przedstawiającą Szkołę, zajęcia w powietrzu i na lądzie, wywiady z ludźmi z nią związanymi, a także  krótki film o jej działalności. We wspomnianym muzeum skorzystałem z możliwości przejrzenia nieeksponowanych zasobów archiwalnych, dzięki czemu wiedzę o szybowcowej przeszłości Łeby
mogłem czerpać prosto ze źródła.




Organizacje społeczne




   W dwudziestoleciu międzywojennym w Łebie działały różne organizacje, oferujące swoim członkom rozmaite formy spędzania wolnego czasu i realizacji zainteresowań. Niektóre z nich sięgały swoim rodowodem XIX i wcześniejszych wieków. Łeba była wprawdzie małym miasteczkiem, ale mogła się poszczycić wieloma prężnymi organizacjami społecznymi, kulturalnymi i sportowymi, nie licząc politycznych, religijnych oraz Ochotniczej Straży Pożarnej i Niemieckiego Towarzystwa Ratowania Rozbitków. Kilka z nich chciałbym omówić. 

   Najliczniejszą organizacją w Łebie, był założony 28 stycznia 1886 roku Związek Kombatantów (Kriegerverein). Zrzeszał on początkowo weteranów wojny francusko-pruskiej (1870/71), następnie doszli weterani z I wojny św. i w końcu inni żołnierze w stanie spoczynku. Wyrobiony przez wieki autorytet armii i szacunek dla munduru spowodowały, że tylko nieliczni, mający prawo członkostwa łebianie, nie wstępowali do związku. Na terenie gminy Łeba były dwa niezależne ogniwa tej organizacji, liczące razem kilkuset członków. Pierwsze z nich działało w mieście, natomiast drugie zrzeszało kombatantów z Żarnowskiej.

 

   Osoby pasjonujące się rozwojem tężyzny fizycznej i ogólnej sprawności, mogły realizować swoje zamiłowania w Towarzystwie Gimnastycznym „Jahn” (Turnverein „Jahn” e.V.). Nie wiemy kiedy ta organizacja została założona, w każdym razie działała już w 1911 r. Również w Żarnowskiej działało Towarzystwo Sportowe o nazwie "Sportverein Czarnowske", które utworzono w 1927 r. Zainteresowanie aktywną formą spędzania wolnego czasu było bardzo duże, dlatego władze miasta wybudowały w 1929 roku halę sportową, której głównym użytkownikiem oprócz szkoły było TG "Jahn". Obecnie w dawnej hali sportowej mieści się kino.

 

Widokówka z 1977 roku przedstawiająca park i kino "Rybak" w Łebie. Obiekt wybudowano w 1929 roku jako halę sportową. Przez pierwszy powojenny rok (wrzesień 45 - maj 46) w hali mieściła się zaimprowizowana kaplica katolicka.


   W Stowarzyszeniu Morskim (Marineverein) działały osoby związane z marynarką wojenną. Zazwyczaj byli to czynni marynarze bez względu na stopień wojskowy, marynarze rezerwy i w stanie spoczynku. W 1932 roku, w całych Niemczech stowarzyszenia morskie liczyły 35 tys. członków, zorganizowanych w 600 lokalnych związkach.

 Podobnie środowiskową organizacją było Stowarzyszenie Rzemieślnicze (Handwerkverein), zrzeszające na niwie zawodowej i towarzyskiej miejscowych rzemieślników i drobnych producentów.


 Widokówka z ok. 1910 r. przedstawia port w Łebie, w rejonie falochronów i licznie zgromadzoną publiczność z okazji święta Stowarzyszenia Morskiego (Marineverein). Po prawej stronie widnieje niemiecka bandera z kotwicą w dolnym rogu. Taką banderą wyróżniano statki, będące w dyspozycji rządu. Bandery okrętów wojennych, pocztowych, celnych, rządowych,  jednostek portowych itd, różniły się od siebie detalami.

  
   Z uwagi na pewne uwarunkowania, nieco elitarny charakter miało Bractwo Strzeleckie (Schützengilde). Otóż raz w roku, zazwyczaj w czerwcu, odbywały się zawody strzeleckie o tytuł króla strzelców. Zwycięzca otrzymywał nagrodę i tytuł oraz... był zobowiązany do wydania hucznego i wystawnego przyjęcia dla pozostałych braci strzelców. Wiązało się to z dużymi wydatkami, zwłaszcza, że król dodatkowo z własnej kieszeni przez rok pokrywał koszty reprezentacyjne towarzystwa. W związku z tym, do grona członków nie przyjmowano osób o niskim statusie majątkowym. 


Medal dla króla strzelców z 1929 roku. Wykonano go z krzyża żelaznego II klasy z I wojny światowej i srebrnej monety 5-markowej. Napis na rewersie brzmi: Król strzelców Karl Polterock, Łeba 1929. K. Polterock był właścicielem zakładu stolarskiego, mieszczącego się przy obecnej ulicy Powstańców Warszawy 38.  


   Patrząc z dzisiejszej perspektywy strzelnica Bractwa była położona równolegle do ul. Wojska Polskiego, zaraz za budynkiem kina. Ciekawostką jest, że 26 czerwca 1911 roku królem strzelców w Łebie został sam najjaśniejszy pan, cesarz Niemiec Wilhelm II. Nie strzelał on oczywiście osobiście, bo w Łebie nigdy nie był, lecz przez zastępcę w osobie nadzorcy wybrzeża Schmidta, który w imieniu jego cesarskiej mości oddał najlepszy strzał. Niestety nie udało mi się ustalić z czyjej sakiewki były pokryte koszty imprezy pokonkursowej, o rocznych wydatkach na reprezentację nie wspominając. 

   Dzień dorocznych zawodów o tytuł króla strzelców, był zarazem dniem wielkiego festynu, organizowanego przez Bractwo dla gości i mieszkańców Łeby. Miejscowe wyszynki i restauracje ustawiały kramy z kiełbaskami, szaszłykami, grochówką, piwem i innymi napitkami. Najbardziej popularną, niemal kultową potrawą był węgorz na kwaśno z bułeczką za niewygórowane 15 fenigów. Nie zabrakło tam oczywiście stoisk ze słodyczami i zabawkami dla dzieci. Największą radością dla latorośli było wesołe miasteczko z karuzelą, strzelnicą, grami losowymi, rzutkami i kto wie czym jeszcze. 

   Na festynie dbano, żeby dzieci korzystające z atrakcji zawsze coś wygrały, nawet jeśli tym "czymś" miał być tylko jeden cukierek. Wieczorem dla dorosłych była zabawa taneczna, nakręcana rytmami hucznej kapeli. Letnie festyny Bractwa Strzeleckiego były znane w szerokiej okolicy z nieumiarkowania w piciu, gdyż tradycyjnie po wypiciu kilku piw, panowie przez resztę wieczoru raczyli się pomorską żytniówką. 

   Plac, na którym odbywał się festyn, znajdował się na północ od obecnej ulicy Morskiej pomiędzy kinem, a ul. Kościuszki. W tym miejscu obecnie stoi kompleks handlowy. Jak dobrze pamiętam, do przełomu lat 70. i 80 plac był wykorzystywany przez wesołe miasteczka i cyrki oraz tu odbywały się festyny i koncerty. Potem teren został częściowo zabudowany, a imprezy próbowano przenieść kawałek dalej. Obecnie miejsce, gdzie odbywają się imprezy masowe znajduje się w innej części miasta.

 

Za tymi pięknymi drzewami znajduje się teren, na którym przez wiele sezonów letnich gościły cyrki i wesołe miasteczka. Tu także organizowano imprezy masowe.
                                                                                                                                           Foto: Jacek Łakis    


   Omawiając kolejne stowarzyszenie mam pewien problem z przetłumaczeniem jego nazwy na język polski. Mianowicie chodzi o żeńską organizację Jungfrauenfverein. Jungfrau w języku niemieckim oznacza dziewicę, natomiast Verein oznacza związek lub stowarzyszenie. Gdyby dokonać dosłownego tłumaczenia, to otrzymalibyśmy anegdotycznie brzmiący Związek Dziewic. Dopasowując nazwę do charakteru i działalności statutowej organizacji, był to po prostu Związek Młodzieży Żeńskiej.

   W Łebie organizacja ta została założona 15 listopada 1908 roku i bynajmniej nie miała za cel ochronę swoich członkiń, przed rozpustnymi spojrzeniami amatorów dziewiczych wdzięków. Było to raczej towarzystwo wzajemnej pomocy i adoracji, zajmujące się robótkami ręcznymi, wspólnym śpiewaniem, czytaniem, wspólną modlitwą, wymianą doświadczeń kulinarnych i cukierniczych, rozważaniami na temat aktualnej mody i pewnie nieoficjalnie plotkami. Dolna granica wieku dla członkiń była określona na 14 lat, natomiast o górnej nigdzie się nie wspomina.

 

   Piękną historię posiada miejscowe Towarzystwo Śpiewacze (Gesangverein), sięgające korzeniami roku 1856. Pełna niemiecka nazwa brzmiała: „Mänergesangverein Concordia Leba 1856”. Sztandarową wizytówką towarzystwa był chór męski, liczący w różnych okresach od kilkunastu do kilkudziesięciu śpiewaków. Niemalże wszyscy członkowie udzielali się również w mieszanym chórze kościelnym, uświetniając tym nabożeństwa i uroczystości religijne. Ciekawostką jest, że w całej historii chóru wstępowali do niego przeważnie mężczyźni w średnim wieku, dlatego w jego szeregach było niewielu młodych. 

   Długoletnim kierownikiem i dyrygentem, który wywindował poziom artystyczny "Concordii" był nauczyciel szkoły w Łebie, Paul Kohnke. Okres jego kierownictwa przypada na lata 1870-1910. Śpiewacy byli zapraszani na uroczystości w mieście oraz w innych miejscowościach, nie tylko na terenie powiatu. Kolejnym i zarazem ostatnim kierownikiem (od 1910 do 1945 r.), był również nauczyciel miejscowej szkoły, Paul Völz, który równolegle pełnił funkcję kantora* w tutejszym kościele. Siedzibą i miejscem ćwiczeń chóru była jedna z sal w hotelu przy dzisiejszej ulicy Kościuszki 66. Po raz ostatni Concordia zaśpiewała 4 marca 1945 roku, w trakcie ostatniego niedzielnego nabożeństwa przed wkroczeniem Rosjan do Łeby.
____________
*
Kantor - śpiewak solista, albo przewodnik chóru w kościele protestanckim. 

 

Członkowie męskiego chóru Concordia przed hotelem Anny Noffke przy dzisiejszej ul. Kościuszki 66. Chór działał do ostatnich dni przed wkroczeniem Rosjan do Łeby, gdyż większość jego członków z uwagi na wiek, nie byla powołana do Wehrmachtu. Fotografia z 1938 roku.
                                                                                                                                             (arch: Petra Zanke)



Wykopalisko i Boleniec  
 

 
      W trakcie prac melioracyjnych latem 1931 roku, w pobliżu Żarnowskiej, dokonano niezwykłego odkrycia archeologicznego. Mianowicie na głębokości pół metra natrafiono na dobrze zachowany wrak łodzi. Znalezisko liczyło około 10 metrów długości i 4 szerokości. Całość była przykryta półmetrową warstwą ziemi. Wykopaliskiem zainteresował się naukowiec,  rektor Politechniki Gdańskiej - profesor Otto Lineau, który stwierdził z całą pewnością, że łódź pochodzi z drugiej połowy XI wieku. 

   Konstrukcja była wykonana z drewna dębowego, dlatego przetrwała całe tysiąclecie w podmokłym gruncie. Na lewej burcie zachowało się siedem planek o szerokości ok. 20 cm i grubości 2,5 cm, natomiast na prawej burcie dziewięć. Do uszczelnienia poszycia zastosowano mech, sierść zwierzęcą i włókna roślinne. 

   Literatura na temat tego znaleziska jest pełna sprzeczności, gdyż opracowania niemieckie wskazują na skandynawskie pochodzenie łodzi (Wikingowie), natomiast bardzo skąpe wzmianki w opracowaniach polskich, sugerują jej słowiańskie pochodzenie. Poza tym wymiary łodzi i rok jej znalezienia są przedstawiane bardzo różnie.

   Targany niepewnością zwróciłem się z zapytaniem do Muzeum Narodowego w Szczecinie, dokąd łódź przetransportowano, następnie poddano konserwacji i wystawiono na widok publiczny. Znajduje się tam do dziś. (Gwoli ścisłości, muzeum szczecińskie w czasach niemieckich nie nazywało się narodowe). Niestety, moje dwukrotne próby spaliły na panewce, gdyż muzeum postanowiło zlekceważyć czytelnika, nie udzielając żadnej odpowiedzi.
 

                     

 Obie fotografie prezentują stanowisko archeologiczne przy znalezionej łodzi.


     Skoro poruszamy się w okolicach jeziora Łebsko, to przenieśmy się na północny brzeg, a konkretnie do Boleńca (niem. Bollenz). Na niektórych powojennych mapach widniała jeszcze nazwa tej osady-widma, po której nie pozostał kamień na kamieniu. Była to dawna osada rybacka położona na Mierzei Łebskiej, oddalona o ok. 15 km od miasta.

   W okresie panowania Fryderyka Wielkiego (1740-86), rybacy z Gardny otrzymali prawo wybudowania w tamtym miejscu chat, które służyły im za schronienie w okresie połowowym. W nadanym przywileju zaznaczono, że właściciele pierwszych pięciu chałup będą zwolnieni z czynszu. Rybacy jeziorowi po zimowych, obfitych połowach podlodowych przenosili się wiosną do Boleńca, gdzie uprawiali rybołówstwo przybrzeżne na Bałtyku i stawiali żaki na jeziorze. Późną jesienią powracali do domów.

   Z czasem dołączyli do nich rybacy z innych miejscowości i w ten sposób powstała osada z kilkoma chałupami i pewną liczbą szałasów, od których nie trzeba było płacić czynszu. Przez kilka stuleci, aż do wybuchu II wojny światowej,  nie zaszły większe zmiany w życiu tej enklawy. Wczesną wiosną rybacy żegnali się ze swoimi rodzinami i obierali kurs na Boleniec. Przebywali tu sami mężczyźni, gdyż według przesądu, kobiety przynosiły pecha w połowach.

   W latach 30. osadę odwiedził właściciel Domu Kuracyjnego z Łeby, Nitschke, który w 1937 roku opisał swoje wrażenia w przewodniku turystycznym. Na jego podstawie przybliżmy sobie nieco obraz życia w tej odludnej osadzie. 



 

      Jedna z nielicznych fotografii, przedstawiająca życie i pracę rybaków w Boleńcu. Wykonano ją w 1919 roku.
                                                                                                                               
                                                                                                                               





Napis na poziomej belce informuje, że chatę zbudowano w roku 1924.

    Najwygodniejszym sposobem dotarcia do Boleńca, była wyprawa łodzią przez  jezioro. Można było oczywiście dotrzeć tam pieszo lub rowerem, ale wymagało to solidnej kondycji i niewielu zapuszczało się w te strony. Autor przewodnika skorzystał z łodzi, która o mało nie ugrzęzła w mule i z dużymi trudnościami dobiła do przystani na mierzei. Na brzegu nikt ich nie witał, chociaż w pobliżu krzątali się rybacy.

   Na pozdrowienie odpowiedzieli mało zrozumiałym burknięciem, co przyjezdni odebrali za objaw nieszczególnej gościnności. Pewne odprężenie we wzajemnych stosunkach nastąpiło dopiero wtedy, kiedy przybysze obdarowali gospodarzy tytoniem i sznapsem. Ta uniwersalna waluta pozwoliła przełamać pierwsze lody niechęci.
 
   W pobliżu przystani stało kilka chałup,  szczytami zwróconymi w stronę jeziora. Wszystkie były do siebie bardzo podobne, lecz nie wszystkie posiadały kominy. Trudno powiedzieć, czy była to jeszcze pamięć o Fryderyku Wielkim, który od chałup bez  komina nie pobierał czynszu? Ściany zewnętrzne były obite deskami lub częściej  obłożone gałęziami, a bardzo skośne dachy pokrywała trzciną. Niektóre dachy były już bardzo stare i porośnięte mchem, dlatego ich kolor przypominał ciemną zieleń.
 
 

                      Zdjęcie chaty w Boleńcu, zamieszczone w przewodniku wydanym przez M. Nitschke w 1937 r.


  Z pewnymi trudnościami  goście dostąpili możliwości obejrzenia jednej chałupy od środka. Rybacy nie byli specjalnie zachwyceni ciekawością obcych i nie towarzyszyli im wewnątrz. Całość składała się z dwóch pomieszczeń - sieni i izby mieszkalnej. W sieni składowano sprzęt rybacki, sieci i żaki. To pomieszczenie nie posiadało okna i światło dzienne wpadało tam tylko przez otwarte drzwi.

   W izbie, mniej więcej na środku stał murowany z cegły piec. Trudno to właściwie nazwać piecem, skoro to na nim znajdowało się otwarte palenisko, a nad paleniskiem trójnóg z jedynym garnkiem. W rogu izby na ziemi znajdowało się duże łoże, w którym  mogły się spokojnie zmieścić 2-3 osoby. Dużym zaskoczeniem było powleczenie na sienniku i pościel. 

   Niestety, poza łożem nie było ani na czym, ani przy czym usiąść. W chacie nie było stołu. W całym pomieszczeniu  śmierdziało, jak nie przymierzając, w piecu wędzarniczym. Nic też dziwnego, skoro  izbę wykorzystywano do wędzenia węgorzy! Zawieszano je na specjalnych hakach nad paleniskiem, a dym wydostawał się na  zewnątrz przez otwór w dachu. Małe, kwadratowe  okienko o ciemnobrązowej, podwędzonej szybie, wpuszczało do środka bardzo niewiele światła. Całość robiła wrażenie mrocznej nory.
   
   Po jakimś czasie rybacy stali się bardziej rozmowni, w czym można się doszukiwać rozweselającego działania darów. Opowiadali o swojej pracy, o odwiedzinach w domu raz na 2-3 tygodnie i innych ciekawostkach. Jedyny kontakt ze światem zewnętrznym mieli za pośrednictwem łodzi z maszoperii*, która zazwyczaj codziennie przypływała po odbiór świeżych ryb i przywoziła żywność. Często na niebie widywali szybowce, które startując z Góry Łąckiej, tu szukały prądów wznoszących. 

   Ze zwyczajowego  zakazu przebywania kobiet w Boleńcu, nie zawsze robiono nadrzędne przykazanie. Z iskrą w oku wspominali wizytę trojga dziewcząt z Gardny, które na rowerach postanowiły odwiedzić pustelników. Być może kuszący widok butelek w koszyku złagodził nieco  stare zwyczaje, a może przyczyną były zwiewne, letnie sukienki? **
 

 Martwy las pomiędzy Boleńcem, a Górą Łącką. Dzięki wiatrom zachodnim wydmy przesuwają się na wschód i piasek odkrywa tereny, przed wiekami porośnięte lasem. Fotografia z przewodnika Nitschkego.

 
    Nie wiemy dokładnie, do kiedy wykorzystywano to miejsce, jako schronienie. W każdym razie jeszcze przez kilka lat po wojnie. W czerwcu 1948 r. odwiedził je publicysta Dziennika Bałtyckiego, Brunon Richert i wówczas przebywało tu 8 rybaków. Dziś po Boleńcu nie pozostał kamień na kamieniu. I tylko historia nam przypomina, że kilka dziesięcioleci temu to miejsce tętniło życiem.
____________
* maszoperia - grupa rybaków zrzeszona w spółdzielnię.
** M. Nitschke ,,Führer durch das Blaues Ländchen” Lauenburg 1937
  
   
Piekarnie
 

   Jesienią 2006 roku odbyłem rozmowę z dawnym mieszkańcem Łeby, panem Wilhelmem Börke. Dzięki jego wiedzy i fenomenalnej pamięci, mogłem zanotować i umieścić w niniejszym opracowaniu wiele  interesujących ciekawostek. Mój osiemdziesięcioletni sympatyczny rozmówca mieszka obecnie na wyspie Fehmarn, leżącej na Morzu Bałtyckim. Rozwinął on między innymi temat piekarń w Łebie, gdyż rodzinnie i zawodowo był związany z tym rzemiosłem. Uzyskałem przy tym przyzwolenie na przedruk w całości jego wspomnień dotyczących tego zagadnienia, które pozwoliłem sobie w kilku miejscach lekko zmienić, uzupełniając informacjami z relacji ustnej. 
 
   Kubki smakowe u młodych łebian odpowiedzialne za poznawanie walorów pieczywa i lodów, zostały wyćwiczone i przyzwyczajone dzięki pysznym produktom miejscowych piekarń. Często mawiano, że tak dobrych lodów jak u Börkego i pysznych amerykanek, jak u  Hübnera nigdzie nie jadano. Oto co mówi na ten temat pan Wilhelm (Willi) Börke:

   ,,Nasz ojciec pochodził z Wołynia. Po przeprowadzce do Torunia, w roku 1911 urodził się jego syn Helmut. Kiedy po pierwszej wojnie światowej Toruń wrócił do Polski, poszukał nowego miejsca zamieszkania, aby żyć pomiędzy Niemcami. Jego wybór padł na Kobylnicę pod Słupskiem, gdzie niestety zmarła jego pierwsza żona. Wdowiec ożenił się po raz drugi i z tego małżeństwa urodził sie w 1921 roku mój brat Gerhard, a w 1926 ja przyszedłem na świat. Mój przyrodni brat Helmut po skończeniu szkoły realnej, podjął naukę zawodu u piekarza Borkenhagena w Słupsku. 

   W okresie jego nauki majster Borkenhagen przejął w Łebie piekarnię Bratera i zabrał swojego ucznia ze sobą. Po zdaniu egzaminów czeladniczych brat podjął pracę w Wierzchucinie, gdzie przy tamtejszym młynie znajdowała się piekarnia. Dla młodego czeladnika był to czas ciężkiej i wytężonej pracy. Często wracał wspomnieniami do tego okresu.

   W wolnym czasie Helmut zajmował się sportem i... córką swojego chlebodawcy.  Kiedy ona znalazła pracę w jednej z berlińskich piekarń, pojechał tam razem z nią.  Nowy pracodawca York miał opinię szczególnie dobrego fachowca w swojej branży. Tam Helmut nauczył się wytwarzania wielu specjałów  niemieckich prowincji i zdał egzamin mistrzowski.
 

                                       18-letni Helmut Börke, jako czeladnik w Berlinie. Fotografia z 1929 r.
                                                                                                            (arch: Willi Börke)


 
    W międzyczasie Borkenhagen wywędrował z Łeby do Koszalina i zaproponował swojemu dawnemu czeladnikowi przejęcie interesu. Młody majster długo się nie zastanawiał i objął piekarnię, początkowo jako dzierżawca. W kwietniu 1934 roku zakład pod nazwą ,,Piekarnia i cukiernia Börke” został otwarty. Po miesiącu brat ożenił się ze swoją narzeczoną, dla której wyjazd z Berlina nie był łatwy. Wkrótce jednak zadomowili się w Łebie na dobre.

   W 1937 roku ta dzielna para mogła w końcu odkupić dom i piekarnię, a dwa lata później urodził im się syn Gerd. Do kompletu rodzinnego doszły później trzy córki. Wcześniej wspominany brat Gerhard był z nimi od początku w miasteczku i popołudniami, po zajęciach w szkole, pomagał w piekarni. Dawniej dzień pracy w tym rzemiośle trwał 12 godzin i dłużej. Gerhard zdał w 1938 roku egzamin czeladniczy. Prawie wszystkie ferie szkolne od 1934 roku spędzałem w Łebie, a w latach 1940-43 wyuczyłem się pod czujnym okiem brata na piekarza. Razem z Horstem Hübnerem, który terminował u swojego ojca, grzaliśmy ławy szkoły zawodowej /.../”
  
 W dalszej części wspomnień pan Börke przedstawia i charakteryzuje wszystkie cztery piekarnie w Łebie.
 
1) ,,Piekarnia i cukiernia Helmut Börke”, Hindenburgstrasse 106 (Kościuszki 61). Telefon 109

   Początkowo w piekarni był dwukomorowy piec parowy, który w roku 1934 został zastąpiony trzykomorowym firmy Neuhaus i Soltau z Meklemburgii. Wypiekano tu również dla wojska stacjonującego w Rąbce. W ofercie znajdowała się też sprzedaż lodów, o ile mi wiadomo do roku 1943, kiedy powołano mnie do Wehrmachtu. W ciepłe dni wytwarzałem około 80 kilogramów. Maszyny do produkcji lodów były bardzo nowoczesne, oczywiście zasilane elektrycznie. 
 
   Z informacji uzyskanych od bratowej Gertrudy i Alfreda Chella wynika, że po wkroczeniu Rosjan piekarnia prawie nie miała przestojów. Początkowo piekli oni sami, a następnie  polski piekarz Stachowiak. Około roku 1946/47 Stachowiak przejął piekarnię Poschmanna.  Do roku 1998 z przerwami,  piekarnia Börke pracowała i wypiekała pieczywo. Po raz pierwszy po wojnie byłem tam w 1973 roku /.../.
 
 

                     Rok 1938. Pracownicy piekarni i cukierni Helmuta Börke przed sklepem. 
                                                                                                                            (arch: Willi Börke)

 Wnętrze piekarni z 1943 r. Po prawej stronie właściciel Helmut Börke, na samym dole jego brat Willi - autor wspomnień.                                                                     
                                                                                                                                               (arch: Willi Börke)

 Kolejne zdjęcie przedstawiające wnętrze piekarni. Widoczną po prawej stronie maszynę w 1946 roku zabrał piekarz Stachowiak, do obejmowanej piekarni naprzeciwko poczty. 
                                                                                                                                              (arch: Willi Börke)


Budynek po dawnej piekarni Helmuta
Börke przy ul. Kościuszki 61. Fotografia z marca 2013.
                                                                                  Foto: Jarosław Gburczyk

2) ,,Piekarnia i cukiernia Georg Poschmann”, róg Hindenburgstrasse i Fischereiweg  ( róg Kościuszki i Piekarskiej). Tel. 196

   Ta stosunkowo młoda piekarnia i cukiernia Georga Poschmanna powstała w roku 1934 i pracowała na dwukomorowym piecu parowym. Warsztat, jak to było w zwyczaju, znajdował się poza sklepem. Poschmann był synem mistrza ślusarskiego, zatrudnionego w mleczarni. Pochodził on z Prus Zachodnich, a jego żona z Wrocławia i oboje byli katolikami. Piekarz Poschmann w 1940 roku został powołany do wojska i od tego czasu zakład przestał pracować. Po wojnie objął go Stachowiak, który wcześniej wypiekał u Börke’a i zabrał stamtąd maszynę do mieszania ciasta i meble. Stachowiak przez długie lata po wojnie prowadził zakład i z braku następcy zmuszony był go zamknąć.
 
 

W tym budynku przy ul. Kościuszki 34 mieściła się piekarnia i cukiernia Georga Poschmanna, którą po II wojnie św. przejął polski piekarz Stachowiak. Stan z 2006 r.
                                                                                                                                              Foto: Jacek Łakis


3) ,,Piekarnia i cukiernia z kawiarnią - Willi Hübner”, Hindenburgstrasse 97 (Kościuszki 45). Tel. 137

   Poprzednim właścicielem był Otto Rademacher, który z przyczyn finansowych sprzedał zakład Otto Hübnerowi. Piekarnia była wyposażona w zwykły piec opalany drewnem. W 1933 roku przyrodni brat Otta, Willi, wziął firmę w dzierżawę. W czasie wojny, w 1943 roku, powołano go do wojska i był zmuszony przerwać działalność. Jego pracownikiem był potężnej budowy francuski jeniec, którego przeniesiono do Lęborka. Według brata Willego,  Arno, przyjeżdzał on czasami w odwiedziny. Uczniami w zakładzie byli najmłodszy syn szewca Taubego, Arno Schmidt i Dornau z Ulinii /.../.
 
 

  Dwupiętrowy budynek dawnej piekarni i cukierni Willi Hübnera przy ul. Kościuszki 45. Nad zakładem znajdowało się mieszkanie właściciela i kilka pokoi na wynajem (8 łóżek) Stan z 2006 r.
                                                                                                                       Foto: Karol Trylewicz



 
4) ,,Piekarnia i cukiernia Otto Hübner” , Hindenburgstrasse 110 (Kościuszki 69). Tel. 19
 
   Według Horsta Hübnera ta piekarnia była wyposażona w piec o dwustronnym palenisku. Została wybudowana w miejscu spalonej serowarni. Alfred Schadowske w 1944 roku rozpoczął tu naukę zawodu i do późnych lat siedemdziesiątych mieszkał w Łebie. Podaje on, że zakład pracował do 1947 roku. Wybudował go w 1919 roku Otto Hübner /.../. Od około 1932 roku do wkroczenia Rosjan, mistrz  piekarski  Hübner pełnił funkcję zastępcy burmistrza i urzędnika stanu cywilnego. (W rzeczywistości był zastępcą przewodniczącego Miejskiej Rady - dop. autora).
 

 
Piekarnia i cukiernia Otto Hübnera w okresie międzywojennym. Przez wiele powojennych lat w pomieszczeniach tych mieściła się księgarnia.
                                                                                                   Zdjęcie w zbiorach Biblioteki Miejskiej w Łebie
 
 

Sklep kolonialny i drogeryjny Wilhelma Paetscha przy Hauptstrasse 33 (obecnie Kościuszki 56) w Łebie, w okresie dwudziestolecia międzywojennego. W latach powojennych handel w mieście przejęła miejscowa Gminna Spółdzielnia Samopomoc Chłopska, nadając tej placówce numer 9. Dlatego w języku łebian zaczęło funkcjonować określenie "dziewiątka", które jest popularne do dziś. Proszę zwrócić uwagę na dystrybutor benzyny przy ulicy.
                                                                                                                  Zdjęcie ze zbiorów Mariusza Baara


 
 

Ten sam sklep w październiku 2013 r.
 
                                                                                                                                    Foto: Jarosław Gburczyk

 
 
Oryginalne ogłoszenie prasowe z lat 20. zachwalające sklep prezentowany na fotografiach powyżej. Wśród oferowanych towarów wymieniono art. delikatesowe, wina, art. spirytusowe, cygara i papierosy. Z działu drogeryjnego polecano art. perfumeryjne, środki opatrunkowe, artykuły do pielęgnacji chorych, farby, lakiery i pędzle. Dodatkowo przy sklepie prowadzono sprzedaż benzyny i olejów samochodowych.



Kolejny anons prasowy z tego samego okresu, reklamujący sklep Ewalda Stahnke przy Hauptstr. 96, Znajdował się on w nieistniejącym już dzisiaj domu przy obecnej ul. Kościuszki 43. Sklep zajmował się sprzedażą zegarków, wyrobów ze złota i srebra, art. elektrycznych, rowerów, ich wyposażenia i części zamiennych. Przy sklepie znajdował się warsztat naprawczy. 


Szproty



 Na datowniku poczty w Łebie, w 1935 roku pojawiła się informacja następującej treści:

,,Kąpielisko bałtyckie Łeba - niemiecki port rybacki o największym połowie szprota na Bałtyku”.

   Istotnie nie był to tylko chwyt reklamowy, mający wpłynąć na wyobraźnie odbiorcy korespondencji. Dla udowodnienia tej tezy posłużmy się ówczesną statystyką:
 
- razem niemieckie połowy szprota
   w Morzu Północnym i Bałtyckim....... 6300 ton

- razem Łeba, Ustka i Darłowo...............4739 ton

- połowy szprota w Łebie........................2590 ton
 *
____________
* Willi Gillmann “Chronik der Stadt Leba” 1998 

   Z wyliczeń wynika, że 41 proc. wszystkich połowów szprota w Niemczech pochodziło z Łeby! Był to powód do dumy dla rybaków i wędzarzy. Właściwie jedyną możliwością masowego przerobu tej ryby jest wędzenie. Tak też oczywiście robiono i sprzedawano pod nazwą ,,Kieler Sprotten” (szproty kilońskie). 

   Dlaczego akurat to odległe od Łeby o kilkaset kilometrów miasto, firmowało miejscową specjalność? Otóż zanim Łeba stała się najbardziej znaczącym ośrodkiem połowu i przerobu szprota, prym wiodło miasteczko Eckenförde w pobliżu Kilonii. Według przekazu z 1884 r. tamtejsi rybacy poławiali już ok. 16 milionów szprotek rocznie (ok. 400 ton). Stamtąd uwędzone i zapakowane w skrzynki ryby trafiały na kilońską stację kolejową. Przy rozsyłaniu przesyłek do odbiorców w różnych miastach, skrzynki były stemplowane z kilku stron dużą pieczęcią z nazwą stacji wysyłkowej. 

   W ten sposób klient w sklepie nieświadomie kojarzył Kilonię jako miasto, gdzie produkowano ten przysmak. Z czasem w języku potocznym utarło się określenie ,,Kieler Sprotten” i ta nazwa jest żywa do dziś.
 
  Typowym opakowaniem wędzonych szprotów były płaskie, drewniane skrzynki z surowego drewna o dwóch rozmiarach. Większe służyły do zaopatrywania dużych odbiorców. Z tych skrzyń później sprzedawano ryby na wagę. Natomiast mniejsze były przeznaczone od razu do sprzedaży konsumentowi.

   Tradycyjne szproty kilońskie wędzono w tzw. piecach altońskich (od Altona - obecnie dzielnica Hamburga). Do palenia używano dwóch rodzajów drewna. W początkowej fazie dym i temperaturę wytwarzano drewnem bukowym, a pod koniec, dla uzyskania właściwego, delikatnego smaku i złocistego koloru, podkładano kawałki olchy. 



Szprot bałtycki (Sprattus sprattus balticus) do złudzenia przypomina młodego śledzia. W wieku 2 lat, przy długości 12-13 cm uzyskuje dojrzałość płciową. Dorasta maksymalnie do 16,5 cm, dożywając wieku 5-6 lat.

   W Łebie każda z 12 wędzarń zajmowała się wędzeniem szprota, a niektóre specjalizowały się wyłącznie w przerobie tej ryby. W ciągu całego 1935 roku miejscowe wędzarnie sprzedały aż 1760 ton wędzonego szprota, to jest blisko 5 ton dziennie! Był to absolutny prymat w całej III Rzeszy, dający ok. 25 g produktu z Łeby na głowę statystycznego Niemca. Roczne spożycie wędzonego szprota w Niemczech, wynosiło wówczas ok. 70 g na jednego mieszkańca.  

   Niewiele, zaledwie 45 ton, czyli niecałe 2 proc. rocznego połowu tej smacznej ryby w Łebie, wykorzystano do produkcji konserw w dwóch miejscowych konserwiarniach. Ponadto 700 ton sprzedano w stanie surowym poza miasto, z których lwia część trafiła do okolicznych wędzarń.
 
  Produkt gotowy do konsumpcji zawierał ości, głowę i wnętrzności. Najczęściej rybę zjadano w całości, po usunięciu głowy. Obecnie w Niemczech szproty kilońskie nie są towarem tanim jak dawniej. Ich cena za 100 gramów waha się od 1 € w marketach, do 3 € w wyszukanych delikatesach. Jednym z czynników powodujących tak wysoką cenę, jest często patroszenie ryb przed wędzeniem, co znacznie podnosi koszty.

   Od roku 1937 nastąpiło całkowite załamanie w połowach szprota i miejscowi rybacy dostarczali już tylko śladowe ilości. Luka ta została wypełniona większymi dostawami tradycyjnie poławianych gatunków, czyli flądry, dorsza i śledzia. Głównymi przyczynami rezygnacji z połowu szprota były czynniki ekonomiczne i gwałtownie kurczące się zasoby na łowiskach, tradycyjnie eksploatowanych przez rybaków z Łeby. Nie było to jednak spowodowane przełowieniem, które w owych czasach na Bałtyku nie występowało.

  Wspomniany wcześniej datownik był używany nieprzerwanie do ostatniego dnia działalności poczty, przed wkroczeniem Rosjan do Łeby w marcu 1945 roku.    
 


          Datowniki poczty w Łebie. Po lewej datownik reklamujący Łebę, jako czołowy ośrodek połowu szprota. 

                      Widokówka wysłana z Łeby w dniu 23 lipca 1938 roku. Ostemplowano ją datownikiem
                      reklamowym. 



 
 
Osiedla


      
    Przechadzając się ulicą Abrahama wzdłuż kanału portowego, widzimy rząd domków jednorodzinnych. Wszystkie mają jednakową konstrukcję i kiedyś były do siebie bliźniaczo podobne. Kilka tego typu domów znajdujemy również przy ulicy Wróblewskiego. Zostały wybudowane w latach 1937-38. Przyczyna powstania tego osiedla jest związana z utworzeniem na Półwyspie Helskim rejonu umocnionego. 

  W latach trzydziestych rozpoczęto tam prace fortyfikacyjne,  wybudowano kilka stanowisk artylerii dalekiego zasięgu, obrony przeciwlotniczej, schronów, wiele przeszkód terenowych i co istotne, rozbudowano port dla potrzeb marynarki wojennej. Hel stał się ważną bazą wojskową w systemie obrony kraju. Podstawę prawną stanowił dekret Prezydenta RP z 21 sierpnia 1936 roku (Dz.U. 1936 nr 71 poz.512). W związku z tym rząd polski poniósł ogromne wydatki, z których wymienię kilka pozycji:

- budowa dźwigu pływającego - 1,2 mln zł

- rozbudowa basenu - ok. 2 mln zł    

- rozbudowa schronów amunicyjnych - ok. 2,6 mln zł

- drogi i kolejka wąskotorowa - 2,75 mln zł

- 6 wodnosamolotów - ok. 5,6 mln zł

- działa na wieży p/panc. - ok. 10,5 mln zł 

Oprócz wielu innych pozycji opiewających łącznie na miliony złotych, listę zamyka piekarnia wojskowa za 200 tys. zł
  *.
____________
* według Władysława Szarskiego

  Poddając powyższe kwoty relacji z dochodami ludności należy dodać, że robotnik wykwalifikowany w Polsce zarabiał w tym czasie ok. 130-150 złotych miesięcznie, a pracownik umysłowy ok. 280 złotych. Bochenek chleba kosztował 30 groszy, a kilogram mięsa bez kości ok. 1,50-1,60 zł.

   Jak to wszystko się ma do wspomnianych domków? Otóż dowódca RU Hel, komandor Eugeniusz Solski, w czerwcu 1937 r. wydał zarządzenie o ograniczeniu ruchu i pobytu osób postronnych w tym rejonie. Kolejnym i dalej idącym aktem prawnym, było Rozporządzenie Rady Ministrów RP, "o ograniczeniu pobytu i swobody ruchu cudzoziemców na niektórych obszarach Rzeczypospolitej" z dnia 7 września 1937 r.

   Na Półwyspie Helskim dotyczyło to kilkuset osób narodowości niemieckiej, przeważnie rodzin rybackich. Niektórzy z nich zamieszkiwali ten teren od wielu pokoleń i byli dobrze zintegrowani z rdzenną ludnością kaszubską. Chciałbym dodać, że na tym skrawku Polski ludność niemiecka stanowiła zdecydowaną większość. Część z nich po otrzymaniu decyzji wysiedleńczej osiedliła się na terenie W.M. Gdańska, a 12 rodzin (62 osoby) trafiło do Łeby. Pozostali zamieszkali w nadbałtyckich miejscowościach portowych.

    Niektórzy historycy niemieccy utrzymują, że wysiedlenie odbyło się w ciągu 24 godzin i bez odszkodowania. Czytałem relację jednego z byłych mieszkańców Łeby, w której również tak to przedstawiono. Opierając się na skąpym materiale źródłowym wnioskujemy, że osiedle w Łebie (Hela-Siedlung) zostało wybudowane z niemieckich środków publicznych, gdyż strona polska nie udzielała odszkodowań (§ 4. rozporządzenia z 7 września 1937 r.). W rzeczywistości niemieckie MSZ prowadziło negocjacje z rządem polskim na temat odszkodowań, jednakże wybuch II wojny św. spowodował ich zakończenie.

   Wysiedleńcy mogli zabrać ze sobą mienie ruchome i kutry lub łodzie rybackie, którymi zresztą dokonywali przeprowadzek. Koszt budowy jednego domu wynosił 7,5 tys. RM. W przedsięwzięciu założono ich wykup, stąd nabywcom umożliwiono uzyskanie preferencyjnego kredytu, a miasto zrezygnowało z opłat miejscowych i podatku od nieruchomości. Zasiedlenie osiedla miało miejsce w II połowie 1938 r. Do tego czasu wszystkich helan ulokowano w kwaterach prywatnych.

  Na wolnym placu po lewej stronie wybudowano osiedle domów jednorodzinnych dla Niemców wysiedlonych z Półwyspu Helskiego. Właścicielem tego terenu było miasto, które nabyło go pod budowę od miejscowego Bractwa Kurkowego.
 
 


Fotografia z okresu II wojny św. Po prawej Osiedle Helskie.
 

                       Widokówka z 1950 roku. Na drugim planie widoczny fragment Osiedla Helskiego.
                                                                                                                                Foto: E. Falkowski



    Stosunki pomiędzy helanami, a mieszkańcami Łeby, nie należały do wzorcowych. Dzieci szkolne dystansowały się od obcych i bawiły w swoim środowisku. Przybyszom często wytykano ich pochodzenie, co prowadziło do pewnego wyobcowania tej grupy (relacja Maksa Rademske). Dorośli też woleli nie zadawać się z nimi i nie przystępowali do współpracy. Oczywiście jest to tylko pogląd generalny i nie odnosi się absolutnie do wszystkich przesiedleńców. W innej relacji słyszałem, że postrzegano ich jako ludzi zamkniętych w sobie, nieuczynnych i niesłownych. 

   Jaka była prawda...? Cóż, pewnie jak zwykle leży pośrodku, lecz nie mnie to oceniać. Pokuszę się tylko o jeden aspekt, mianowicie prawie wszyscy helanie dysponowali dobrymi i nowoczesnymi kutrami. Czyżby w grę wchodziła  tu odwieczna i jakże negatywna ludzka przywara, jaką jest zazdrość? 

   Po wybuchu II wojny światowej i okupacji Polski, znaczna część wysiedlonych rodzin powróciła na Półwysep Helski do swoich dawnych domów. Krótko przed zakończeniem wojny wiele z tych rodzin, chcąc uniknąć kontaktu z wojskami rosyjskimi, uciekło drogą morską. Pozostałych po wojnie ponownie wysiedlono, tym razem za Odrę, w ramach ogólnokrajowej depatriacji ludności niemieckiej z terytorium powojennej Polski. 
 

                      Współczesny wygląd dawnego Osiedla Helskiego. Fotografia z roku 2006.
                                                                                                                                 Foto: Jacek Łakis

Fotografia z października 2014. Domem, który zachował się w najmniej zmienionym stanie od czasu budowy, znajduje się przy ul. Wróblewskiego 5.
                                                                                                                                  Foto: Jarosław Gburczyk
 
     Inne charakterystyczne osiedle na terenie Łeby znajduje się przy ulicy 1 Maja, pomiędzy Zawiszy Czarnego i Teligi. Powstało ono w końcu lat trzydziestych. Również tu cechą wspólną  wszystkich budynków jest jednakowa architektura. Jego geneza ma podłoże polityczne, związane z partią NSDAP. Od 1937 roku zaczęto budować w całej Rzeszy osiedla tanich, prostych i przeważnie niepodpiwniczonych domków jednorodzinnych dla młodych małżeństw, które były czynnymi działaczami partii lub organizacji ściśle z nią związanych. Warunkiem niezbędnym do nabycia takiego domu było posiadanie dzieci. 

   Główną siłę roboczą przy budowie domków stanowili członkowie Sturmabteilung (paramilitarne oddziały szturmowe NSDAP) w skrócie SA, stąd osiedla  tego typu nazywano SA-Siedlung (Siedlung=osiedle). Jednostką, która budowała w Łebie, był lęborski pułk  SA (Standarte 336), pod dowództwem Standartenführera Modrowa. 
 
    Warunki finansowania były niezwykle korzystne. Wystarczyło posiadać 300 marek własnego kapitału, a resztę kosztów pokrywał bardzo dogodny kredyt. Warto nadmienić, że w omawianym czasie wypłata miesięczna wykwalifikowanego robotnika w Rzeszy wynosiła 120-150 marek netto (kobiety 80-110 marek). Pracownicy umysłowi zarabiali średnio o 100 proc. więcej.

   W ten sposób dyktatura nie tylko dbała o swoich najwartościowszych ludzi, ale też w pewien sposób wiązała ich stosunkiem zależności. Dom za wierność i oddanie - powiedział jeden z byłych łebian przy omawianiu tego zagadnienia. Łącznie w powiecie lęborskim powstało 71 osad (domów), z czego 16 w Łebie. Roboty rozpoczęto w sierpniu 1938 roku, a ukończono wiosną następnego roku *. 
  
   Niewątpliwie osadzanie ludzi wiernych Hitlerowi na pograniczu w zwartych osiedlach, wiązało się z celami politycznymi. Miało to rzekomo stanowić przeciwwagę dla zamieszkującego ten rejon ,,żywiołu polskiego”. Niektórzy autorzy przedstawiają istnienie pewnego rodzaju polskiej psychozy wśród ludności niemieckiej zamieszkującej pogranicze i obawy przed działaniami dywersyjno-sabotażowymi w obliczu przyszłej wojny. O ile w Lęborku i okolicy zamieszkiwała pewna, niewielka liczba Polaków, to w gminie Łeba było to zaledwie kilka osób (4?). 
____________
* ,,Heimatkalender für den Kreis Lauenburg” 1940 r.
 
 

  Fotografia z 2006 roku, przedstawia dawne Osiedle SA. Dom po prawej stronie zachował oryginalną elewację
                                                                                                                                Foto: Karol Trylewicz
 

Mapa topograficzna z 1939 r. Strzałką oznaczono SA-Siedlung.

 


 

Po zakończeniu I wojny św. w Łebie przy obecnej ul. Obrońców Westerplatte wybudowano dwa domy mieszkalne dla funkcjonariuszy urzędu celnego (4 mieszkania), które w znakomitym stanie zachowały się do dziś. Po II wojnie św. zostały one przejęte przez polski urząd celny i w dalszym ciągu służyły funkcjonariuszom. Powojenny Urząd Celny w Łebie mieścił się przy ul. Matejki i w II połowie lat 50 został zlikwidowany.
                                                                                                                                Foto: Jarosław Gburczyk


 

 Również w tym budynku przy obecnej ul. Sosnowej znajdowały się mieszkania służbowe dla miejscowych celników. Fotografia z 9 marca 2014 r.

                                                                                          Foto: Jarosław Gburczyk




Copyright © 2007-2015 by Jarosław Gburczyk
Prawa autorskie zastrzeżone
 



 
  11 odwiedzający (17 wejścia) dzisiaj.  
 
Ta strona internetowa została utworzona bezpłatnie pod adresem Stronygratis.pl. Czy chcesz też mieć własną stronę internetową?
Darmowa rejestracja